To nie był łatwy poród. Wymagał od Pauliny, Dawida, Mieszka i mnie mnóstwa cierpliwości. Wiem, że było warto. Jestem wdzięczna za to, że mogę być częścią tej historii.
Przeczytajcie historię pierwszego porodu Pauliny.
Mieszko, 23.04.2021, 22:13, 3170 g, 48 cm
,,Wcale nie od początku ciąży byłam pewna, że chcę i chcemy urodzić w domu. Byłam bliższa domu narodzin albo rodzenia w szpitalu z jedną położną i koniecznie w miejscu, w którym byłby dostęp do basenu. W mojej głowie woda była nieodłącznym elementem mojego wyobrażenia o porodzie. Ta decyzja długo pracowała i we mnie, i w moim partnerze – Dawidzie. Mieliśmy dużo rozmów o tym, czego się boimy, jak sobie wyobrażamy ten moment przywitania Mieszka, czego życzymy sobie i jemu. Nawet próbowałam dodzwonić się do położnej w szpitalu, ale (o losie!) albo nie mogła rozmawiać, albo nie odbierała. I w końcu miałam w sobie klarowność – wszystkie znaki na niebie, a przede wszystkim – moja wewnętrzna intuicja i mądrość mówią mi, że chcemy być wszyscy razem w domu od momentu, kiedy nasz Synek weźmie pierwszy oddech. Od razu zadzwoniłam do polecanej przez wiele znajomych Mam położnej Ewy i od pierwszej chwili czułam, że nie potrzebuję szukać nikogo innego. Spokój w głosie Ewy, ale też takie szczere zainteresowanie i chęć bycia częścią naszej historii porodowej dały mi jasność, że to jest właśnie Kobieta, od której dostanę to, czego będzie mi potrzeba. Udało nam się spotkać na Skype, potem na żywo w moim domu. To było dla mnie o tyle ważne, że dom dzielimy też z 11-miesięczną, nieco szaloną suczką Freyą i dwoma kotami – Bazylem i Małą, i oni też byli częścią tej historii. Po wszystkich pozytywnych badaniach była już pewność – rodzimy w domu!
Już będąc w 38 tygodniu nie czułam, że poród może nadejść przed terminem. Pamiętam nawet, jak w środę 21 kwietnia wychodziłam na spotkanie i zatrzymała mnie sąsiadka, pytając, kiedy Maluch przyjdzie na świat. Ze śmiechem odpowiedziałam „Lada dzień!” i dziarsko pospacerowałam na spotkanie. Tego samego dnia zobaczyłam się też z jedną z Mam z kręgu Kobiet, które poznałam w trakcie ciąży. I czuję, że przebywanie z nią, a przede wszystkim – trzymanie na rękach jej 2-miesięcznego wtedy Synka spowodowały, że moje hormony po prostu ruszyły.
W czwartek rano obudziłam się z pierwszymi skurczami. Ależ mnie to zaskoczyło! Nie byłam od początku pewna, że to już początek akcji, ale zaczęłam się przyglądać swojemu ciału. Skurcze były już dość częste i z ciekawości ściągnęłam aplikację do ich liczenia. Okazały się nawet, że były dość regularne! Zadzwoniłam do Ewy i pamiętam, że powiedziała „Cudownie, w takim razie niedługo się widzimy!”. I pamiętam też swoją radość i jednocześnie wielką niepewność – co to znaczy „niedługo”? To jest dzień, godzina, tydzień? Tego dnia Dawid poszedł jeszcze do pracy, a jak wrócił po 14 – skurcze dalej regularnie trwały. Udało nam się zjeść lody, obejrzeć film. Przy kilku skurczach miałam wrażenie, że to już naprawdę mocne doznanie. Szybko odkryłam, że najlepsze dopiero przede mną!
Wieczorem i w nocy skurcze nieco narosły. Byłam mocno podekscytowana i nie byłam w stanie położyć się spać. Dawid bardzo starał się być ze mną i wspierać, ale wieczorem zafundował sobie solidny trening i po prostu odpływał. Bardzo to było dla mnie urocze widzieć, jak z całych sił się stara, a jednocześnie powieki same mu opadają. A ja czułam, że mam się dobrze w tych skurczach, że płynę w nich, umiem się wyłączyć i po prostu w nich oddychać. W nocy poczułam też chęć malowania tuszem. Zapaliłam świeczki w kuchni i intuicyjnie malowałam błękitno-srebrno-czarne obrazy. Ciągle też zastanawiałam się, kiedy zadzwonić do Ewy, kiedy to już jest „ta” chwila. Dotrwałam do 5 rano i zadzwoniłam. Ewa z troską zapytała, czy w ogóle spałam i poleciła spróbować się położyć. Nie było to proste zadanie, ale wróciłam do sypialni i próbowałam odpłynąć między skurczami. Przysnęłam na dwie godziny, potem koło 8 znów na dwie. Od piątkowego poranka skurcze zdecydowanie nasiliły się. O dziwo nie były tak regularne jak w czwartek, ale zdecydowanie intensywniejsze. I mam wrażenie, że od 10 zaczynałam coraz bardziej znikać w swoim świecie porodowym. Budził się we mnie tylko znów ten niepokój i niepewność, kiedy mogę zadzwonić do Ewy. O 13 zapytałam Mamy z kręgu, kiedy ona zdecydowała się zadzwonić po położną i jej prosta i tak oczywista rada, że jeśli czuję, że jej obecność mnie uspokoi, żebym dzwoniła. Telefon wykonał jednak Dawid, bo mnie już trudno było mówić. Rozmowę zaczął „Czy mogłabyś przyjechać, bo Paulina nie wygląda za dobrze…”, z czego śmiejemy się do dziś.
Ewa była niebawem u nas. Przyszła z całym swoim światłem, spokojem i ciepłem. Ulokowała się w fotelu, który był jej tronem przez cały czas porodu (a teraz jest moim tronem karmienia). Zbadała rozwarcie – 5 cm. I nawet wydało mi się to już sporo, choć Ewy obliczenia, że centymetr na godzinę, więc jeszcze z 5 godzinek były dla mnie szokiem. Jeszcze tak długo? Chwilę odetchnęłam i znów odpłynęłam w swój świat. Mam przebłyski z tego czasu, jak Ewa zawiązała chustę do podtrzymywania się w czasie skurczu, jak podpowiadała różne pozycje. Jak Freya ciągle sprawdzała, czy mam się dobrze. Jak Dawid i Ewa jedli zupę, robili sobie herbatę. Jak szukali tetry. Jak Dawid był ciągle przy mnie, dawał wodę, czekoladę, przytulał, głaskał, masował, podtrzymywał. A ja, nie czując zupełnie upływu czasu, płynęłam w tym, co przynosiło mi ciało. Po 4 godzinach Ewa zapytała, czy chcę zbadać rozwarcie. Miałam w sobie dużo ciekawości, a jednocześnie obawę – co jeśli to będzie dopiero 7 cm? Po badaniu okazało się, że jest już pełne rozwarcie! Poczułam, że nieco zmienia się energia.
Dawid zaczął napełniać basen wodą, zaczęło się robić ciemniej i przytulniej. Nawet w przypływie świadomości zmieniłam playlistę z kobiecej na moje kochane hang drumy. I dalej płynęłam, nie czując upływu czasu, tylko starając się odnaleźć w tych nowych skurczach partych. Ewa proponowała różne pozycje, aż w końcu na kucaka w oparciu o Dawida pękły mi wody. Byłam zdziwiona, że naprawdę chlusnęły po podłodze. I zaraz potem weszłam do basenu. Dalej nie byłam w stanie w „tam i wtedy” ocenić, ile byłam w basenie. Próbowaliśmy w różnych pozycjach, był też ze mną Dawid w środku. Aż w pewnym momencie (teraz wiem, że po około godzinie) Ewa zaprosiła mnie, żebym na chwilę wyszła, żebyśmy znalazły inne ułożenia dla mojego ciała. I co rusz byłam na kucaka, na czworaka, na boku. Ewa ciągle badała tętno Maluszka, Dawid był obok i bez ustanku mnie wspierał. Na ten moment zamknęliśmy Freyę za drzwiami, bo jej chęć wtykania wszędzie nosa i sprawdzania, czy na pewno mam się dobrze była teraz zbyt intensywna. W pewnym momencie poczułam, że opadam z sił. Miałam wrażenie, że trwało to tak długo i że byłam tak blisko, a Mały dalej nie chciał wyjść na świat. Udało już się nawet zobaczyć główkę, ale przy skurczach partych, które miałam wrażenie, że słabły i zanikały, jego główka wychodziła na świat, a potem znów się chowała. Czasami miałam wrażenie, że to się nie skoczy, że nie dam rady go urodzić. Przez dłuższy czas zmieniałam pozycje z jego główką w połowie widoczną w kroczu i to było bardzo intensywne doznanie. I coraz częściej wydobywałam z siebie przy skurczach takie słabe, ale dobitne „nie”. To było „nie” o braku sił, o niewiedzy, jak spotkać się ze swoim synkiem, o wołaniu o pomoc, o potrzebie wsparcia, o strachu przed szpitalem. Aż w końcu Ewa powiedziała, żebym położyła się na plecach, podciągnęła nogi pod brodę. Przyszedł szybko skurcz i ten jeden wystarczył, żeby Mieszko dosłownie wystrzelił ze mnie. Nawet się nie obrócił po wydobyciu głowy na świat, po prostu cały wyskoczył ze mnie, jakby sam nie mógł już się doczekać, ale coś go jednak trzymało w środku. Okazało się, że ta faza trwała 3,5 godziny, także moje zmęczenie było w pełni uzasadnione!
Ewa od razu położyła mi go na brzuchu, Dawid był przytulony za mną. On płakał cicho, a ja poczułam, że wytrzymałabym wszystko dla tego momentu spotkania się ze swoim dzieckiem skóra do skóry, że mogę wszystko! Mieszko nie zapłakał, wydał z siebie spokojny dźwięk i ciekawie otwierał oczy. Był taki bezbronny, a jednocześnie w takiej mocy decydowania o sobie. Był naszym połączeniem, a jednocześnie już w pełni samym sobą.
Prawie zapomniałam, że zostało jeszcze łożysko do urodzenia! Ewa zapytała, czy czuję jakieś skurcze, ale nic takiego we mnie już nie zostało, wszystkie oddałam Mieszkowi. Dostałam od niej oksytocynę, bo jak stwierdziła – „Zasłużyłam”. I okazało się, że moje łożysko było wielopłatowe, w kształcie serca. Ewa robiła zdjęcia, wysyłała do swoich znajomych położnych, bo nigdy czegoś takiego nie widziała. Potem już na spokojnie rozmawialiśmy o tym, że Ewa nie chciała zabierać nas do szpitala, że ciągle proponowała nowe pozycje, żeby nam ułatwić poród, że Mieszko w wodzie miał niższe tętno, dlatego zmiana pozycji, że przygotowała się na cięcie krocza, bo miałam bardzo spięte mięśnie (mimo treningów!), ale w końcu nawet nie pękło. I poczułam tak dużą wdzięczność za nią i za jej mądrość, spokój, a jednocześnie podziw do ilości niełatwych decyzji, które podejmowała co chwilę. Czułam też ogromną wdzięczność do swojego partnera, który był ze mną bez żadnego zawahania, który drżącym głosem wołał „Kochanie, już go widać, już zaraz będzie z nami!”, który do tej pory jest tak swobodny, piękny w swojej nowej roli taty i nieustannie wspierający. I czułam też wdzięczność za naszą decyzję porodu w domu. Dzięki niej czułam się ogromnie bezpiecznie, komfortowo i przytulnie. Bardzo się cieszę, że Mieszko mógł swój pierwszy pewnie dość niewyraźny i ledwo widoczny obraz sklecić z naszego domku.
Kobiety, mamy w sobie tak niesamowitą moc. Mamy tyle piękna, łagodności i siły jednocześnie. Cieszę się, że mogłam tego doświadczyć i sama siebie przekonać, że mogę wszystko.
P.S. Zawsze dziwiłam się, dlaczego Kobiety tak późno publikują swoje historie porodowe – czasem miesiąc, nawet dużo więcej po porodzie. I abstrahując już od emocji, które teraz rozumiem, że muszą opaść i uspokoić się, to 6 tygodni z moim Maluchem już mi pozwala poczuć, że spisanie tak długiej historii z uważnością i spokojem jest po prostu wyzwaniem. Dużo wdzięczności za wszystkie Was, które się tego podjęły!”